Zakup
Decyzja o zakupie była dość szybka - powiedzmy, że była to okazja nie do pogardzenia... Od miesięcy chodziło mi po głowie aby pojeździić z dziecakami to naturalnym wyborem był motocykl z wózkiem. Zapuściłem więc wici, że chętnie nabęde dużego "kalosza", najlepiej wyprodukowanego po 1936 roku (czyli już wersja z silnikiem o mocy 16 KM) i tak kilka miesięcy później odezwał się kolega, że cos w trawie piszczy... Odbyły się oględziny u sprzedającego i twarde negocjacje w efekcie czego stałem się właścicielem kupy części, która nie była podobna do motocykla. Aby zrealizować ten ambitny plan musiałem się niestety pozbyć NSU 251 OSL po kosztach (na szczeście poszedł w dobre ręce). Okazało się, że kompletność TS-a była nie najgorsza i co najważniejsze była zachowana zgodność rocznikowa, a z fajnych rarytasów była oryginalna lampa EAS 170 (niestety elem. optyczny to wciąż replika), był dekiel kopniaka w pięknym stanie i gaźnik amal M76/015. Były oczywiście również pewne braki. Z danych podanych przez muzeum Audi podano mi, że ten egzemplarz wyprodukowany został 3 kwietnia 1938 roku i sprzedany w Hamburgu, a oprócz podstawowego wyposażenia typu sygnał, lampa, akumulator i prądnica Bosch oraz gaźnik Amal posiadał również dodatkowo mocowania i przełożenie do wózka bocznego.
Remont i renowacja
Jako że robiłem już małego kalosza to już mniej więcej wiedziałem co, gdzie i jak szukać.
Nastapiła szybka weryfikacja stanu części mechanicznych, po której wał wysłałem do regeneracji, zawory do dorobienia, a tłok hmm... okazało się się że to nie oryginał. Po poszukiwaniach choćby namiarów na wzór, w kocu trafił się w Niemczech bardzo ładny oryginalny tłok. Wysłałem całość do tulejowanie cylindra. W międzyczasie po trochu piaskuję, prostuje, klepię, napawam, szlifuję i maluję kolejne części. W zasadzie nie było części której nie trzeba by pięć razy założyć i zrobić jakieś korekty. O ile części blacharskie są przewidywalne to mechaniczne już nie koniecznie. Mało się mówi o tym, że dla "kaloszy" też było po kilka serii konkretnego modelu, z zewnątrz to jeszcze można coś rozpoznać, ale częśc ze środka już gorzej - niby jest do kalosza a nie pasuje. Jak widać nie tylko silniki OSL-ek ewoluowały z bigiem lat, TS-y również się zmieniały. Na przełomie lat produkcji TS-ów zmianie uległy choćby wałki rozrządu, szerokość klinów na niektórych wałkach, tulejki, o bloku i innych deklach nie wspomnę. Zmieniało się także sprzęgło, nad którym trzeba się było kilka razy dobrze pochylić. W końcu odpowiednio przygotowane części zostały oddane do chromowania, a było tego naprawdę sporo - prawie dwa wiadra! Prace posuwały się dość szybko i dynamicznie więc wkrótce spora część rzeczy czekała już przygotowana do montażu. Składanie silnika to jest już sama przyjemność, zwłaszcza gdy wszystkie elementy pasują. Co do samej skrzyni biegów to zajęła już parę dobrych chwil - samo dystansowanie to jeszcze nic, ale koła jakoś nie współpracowały więc były kilkanaście razy składanie i rozkładanie aby dobrze grało i nie przynosiło rozczarowania podczas jazdy. Kolejne tygodnie mijały a "kalosz" nabierał wyglądu. Części zakupione na aukcjach i bazarach zostały poddane renowacji, malowaniu i chromowaniu, co coraz bardziej przybliżało do celu. Przyszedł również moment pierwszego uruchomienia, oczywiście emocjonującego - z niepewnością czy wszystko dobrze zrobione i ustawione. Jakież było moje zdziwienie z tego, że dużego "kalosza" się odpala się dużo łatwiej niż małego i to bez użycia dekompresatora! A przecież tłok ma 88 mm średnicy a skok 99mm. Jasną sprawą jest, że do kalosza nie podchodzi się w klapeczkach i z mizerną siłą - tu trzeba być pewnym swoich zamiarów a i jeszcze przypadkiem nie zapomnieć opóźnić zapłon bo oprócz pokiereszowanego kolana można jeszcze zniszczyć dekiel (co tez bardzo boli). Została położona instalacja elekryczna, linki, uchwyciki, manetki i wszelaka "biżuteria" - to był już w zasadzie finisz. Przyszła pora na jazdę próbną, na której zazwyczaj wychodzi coś niespodziewanego - i tym razem nie obyło się bez ujawnienia pewnych niedociągnięć. Pierwsze z nich to ślizgające sprzegło i to nie z powodu ich niedotarcia lecz zawieszania się docisku - delikatne podtoczenie i po problemie. Poza tym konieczne były podstawowe regulacje. Naaprawdę dobrze jak na początek! Niestety bez użycia replik się nie obeszło, lecz sukcesywnie je wymeniam, udało mi się np. zastępczy licznik zastąpić oryginalnym Viegel-em, który pięknie działa z czego jestem bardzo zadowolony. Poluję jeszcze na parę gadżetów, ale teraz już mi się tak nie spieszy i myślę, że z biegiem czasu uda mi się je powymienić na te z epoki.
Wózek boczny
Jako że od samego początku motocykl miał jeździć z wozem, więc cały czas rozglądałem się za nim. Motocykl wyjechał z fabryki tylko z mocowaniami a nie z wózkiem więc przyszły właściciel mógł zdecydować jakiej firmy on będzie. Poszukiwania nie skupiały się więc wyłocznie na Royalach, które fabryka głównie montowała ale w rachubę wchodził również Steib i Stoye - wszystkie trzy marki wózków były montowane w motocyklach NSU. Na ten ostatni się śliniłem za każdym razem kiedy tylko go gdzieś widziałem. Jednak wybór jaki typ wózka będzie jeździł pozostawiłem pozostawić losowi - po prostu postanowiłem kupić ten, który pierwszy wpadnie mi w ręce. Będac na bazarze w Łodzi spotkałem dość mocno zdewastowany wózek Stoye, tu doklejone tam nababolone ale jako tako cały i ze wszystkimi uchwytami, nie mogłem się jednak przemóc do jego kupna i najpierw chciałem posprawdzać co nieco. Kilka tygodni później, po sporej ilości czasu spędzonego na studiowaniu lieratury dogadałem się w końcu ze sprzedającym i pojechałem po wózek aż za Lublin. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że ktoś tak sprytnie dołożył bagażnik iż nie powycinał orginalnych blach tylko je rozgiął i ponitował i tym sposobem mam oryginalny Stoye SS na ramie typu standard z lat 30, a wszystkie uchyty i mocowanie sprężyny, itp. są od tego zestawu, jedynie podłoga wymagała wymiany nie mówiąc o licznych wgniotkach i wgniotach, tak że znów czekało mnie klepanie, spawanie, cynowanie i szpachlowanie. Te kilkaset godzin spędzonych przy gondoli dało efekt z którego jestem zadowolony. Przy ramie prace ograniczyły się do odcięcia "zemsty spawacza" piaskowania i malowania.
Efekt końcowy i wrażenia z jazdy
Ciężko jest opisać w kilku zdaniach wszystko co trzeba było zrobić przy tym motocyklu, już raczej trzeba by jakąś nowelę napisać. Spędziłem przy kaloszu przeszło 700 godzin pracy, często wieczorami i do późna. Było troche łatwiej dzięki dobremu towrzystwu dzieci i żony, którzy jak mogli umilali mi pracę nad nim. Czy było warto? Ocencie to sami na podstawie załączonych zdjęć.
Jazda "kaloszem" daje dużo frajdy a z wózkiem dwa razy więcej - sami spróbujcie!
Pozdrawiam Wszystkich i do zobaczenia!
Janusz