Ale zacznijmy od początku. Do piątkowego wieczoru 22-go maja długo miałem zgryz co robić. Rajd w strugach deszczu jakoś mi się nie uśmiechał a według wszelkich prognoz szanse na opady przez cały weekend były spore. Nie, żebym nie był przygotowany na każdą ewentualność, bo spodnie przeciwdeszczowe i nawet pokrowce na buty czekały w pogotowiu. Ale co innego być zaskoczonym przez pogodę a co innego świadomie pchać się w "oko cyklonu".
W końcu o 19-tej utrzymująca się od dwóch dni mżawka ustała, więc następuje szybka decyzja "jadę!" i po 20-tej w końcu następuje wyjazd. Stres przedwyjazdowy momentalnie opada. Przede mną 3 godziny jazdy, więc jest szansa na zameldowanie się w biurze rajdu około 23-ciej, czyli przed północą wyznaczoną przez organizatorów jako ostateczną regulaminową godzinę przyjazdu. GPS sprawnie doprowadza mnie do Nałęczowa, a tam już strzałki rozmieszczone w kluczowych miejscach pomagają dotrzeć do bazy imprezy. To dobrze, bo w materiałach informujących o imprezie był podany jedynie adres miejsca startowego w centrum miasteczka.
Na bramie krótkie powitanie, ściągnięcie motocykla z przyczepy, zaparkowanie samochodu, przejście całej procedury rejestracyjnej, opłacenie wpisowego, itp. Jest nawet coś co nazywa się przeglądem technicznym, podczas którego przewijającym się kilka razy pytaniem jest "a gdzie kierunkowskazy". Ze zmęczenia nie łapię od razu dowcipu i dopiero po chwili macham rękami co w końcu zostało zaakceptowane przez "diagnostę". Od tego momentu jestem "numerem 38" ;) . Rozgwieżdżone niebo i sierpowaty księżyc są dobrym znakiem na następny dzień. Witam się z naszymi forumowymi kolegami - Skrzydlatym i Ceramikiem. Jako, że jest już grubo po północy nie przyłączam się do sporej jeszcze grupki biesiadujących i kładę się spać w przydzielonym pokoju miejscowej bursy uczniowskiej. Chwila na zapoznanie się z sublokatorem (pozdrawiam Radek). Trudno jednak zasnąć i pewnie dopiero po godzinie czy dwóch przychodzi w końcu upragniony sen ...
Ranek wita nas całkiem znośną pogodą. Niebo jest co prawda zachmurzone, ale nie wygląda na to, żeby miało padać, a temperatura daje nadzieję na dojście do zapowiadanych 20-tu stopni w okolicach południa. Korzystam z zapewnionego przez organizatorów śniadania, tankuję motocykl z przywiezionego kanisterka (na trasie ma nie być żadnej stacji bezpośrednio przy drodze), ubieram motocyklowe ciuchy, dodatkowe zabezpieczenia przeciwdeszczowe ładuję do plecaka i stawiam się na odprawie przedstartowej. Park maszyn prezentuje się bardzo ciekawie, chociaż motocykli nie jest za wiele (podobno ok. 40, czyli po mnie niewielu już dołączyło), są takie perełki jak stuletni Royal Enfield 9HP model 180 (1915) z koszem czy motocykle solo z lat 20-tych: Triumph Model H, BSA Model L i Gnone-Rhone M1, przy czym niektóre z nich w oryginalnym stanie zachowania. Poza tym kultowe motocykle z lat 30-tych: CWS M111 (Sokół 1000) solo, Zundapp KS-750, DKW SB 500, 3 sztuki NSU 251 OSL, Indian Sport Scout, BMW R-12, BMW R-35. Były też ciekawe motocykle powojenne: EMW R-35, SHL M04, Csepel De Luxe 250 (czyli wczesna Pannonia TL), DKW RT 250 (a może 200?). Poza tym popularne u nas: Simson AWO 425 T i S, Iż 49 (4 sztuki), Osa M50, MZ ES 250, Jawa Perak, kilka M-72 solo i z wózkiem bocznym, ze dwa K-750 z wózkiem bocznym, Junak M10 (kilka sztuk, w tym jeden z koszem), WFM M06, WSK M06-B1, BSA z przełomu lat 60/70.
Sporo znajomych twarzy, a naszego enesowego forum jest Suchy (na NSU 251 OSL). Dodatkowo Skrzydlaty i Ceramik także na NSU 251 OSL (obydwa z 1939-go roku), jednak jako organizatorzy nie startują oficjalnie w rajdzie.
W parku maszyn motocykle obklejane są otrzymanymi numerami startowymi. Ok. 9:30 cała grupa rusza do centrum Nałęczowa, gdzie na placu pod Domem Kultury ulokowano punkt startu rajdu i później realizowano wszystkie pokazy dla publiczności. Były tam też eksponowane motocykle należące do organizatorów, które nie startowały w rajdzie. Każdy z uczestników dostaje interer z charakterystycznymi punktami trasy, który większość nakleja taśmą na zbiornik paliwa. Ok. godz. 10-tej rusza na trasę pierwszy uczestnik rajdu a po nim w niewielkich odstępach czasu kolejni. W końcu przychodzi też kolej na mnie ...
Pogoda sprzyja, trasa wydaje się być trywialnie prosta (przynajmniej na początku), pierwszy 4-ro kilometrowy odcinek "jazdy na regularność" trzeba przejechać ze średnią prędkością 23 km/h, później dochodzi już do wydzielenia się pierwszych grup i prawie nikt nie jedzie samotnie. Staję przy pierwszej napotkanej grupie która usiłuje poprawić prądy w Indianie. Po kilkunastu minutach ruszamy i aby nadrobić stracony czas liderzy narzucają szaleńcze (jak na weterany) tempo. Jestem nieco zdegustowany tym, że ledwo nadążam za SHL M04. Wstyd i hańba! Może za ostrożnie biorę zakręty i zwalniam przed dziurami, ale Iż też coś nie chce przekroczyć licznikowej 80-tki. Podejrzewałem już wcześniej, że mam za niski poziom paliwa i zbyt nisko iglicę (po nagrzaniu obroty wzrastają nadmiernie po całkowitym podniesieniu przepustnicy ssania, jadę więc na pół dźwigni). W końcu docieramy do kuźni w Wojciechowie (http://www.czerniec.pl), gdzie należy na czas wyprostować na kowadle fikuśnie zagiętego gwoździa, mając do dyspozycji kilogramowy młotek i kowadło. Limit czasu to 30 sekund lub 60 sekund z punktami karnymi. Niestety nie chciało mi się ściągać rękawic, co tak utrudniło zadanie, że doprowadziło do pierwszych punktów karnych. Ale przecież nie walczę o zwycięstwo, liczy się tylko dobra zabawa.
W międzyczasie grupa, z którą poprzednio jechałem gdzieś znika, więc zachęcony łatwością poprzedniego odcinka odjeżdżam sam. I tutaj się sparzyłem, bo interer stał się od tego momentu coraz mniej jednoznaczny. Po zrobieniu niepotrzebnie kilku kilometrów i napotkaniu też zagubionego Suchego postanowiłem jednak nie kozaczyć tylko podpiąć się pod kogoś znającego miejscowe drogi. W końcu udało mi się odnaleźć taką grupę, z którą dojechałem do kolejnego punktu programu, którym był slalom między pachołkami dosyć pokręconym schematem. Tutaj też zaliczam jeden punkt karny, bo omijam z nieprawidłowej strony jeden z pachołków na finiszu.
Zauważam egzotyczną parę na Iżu 49, która później okazuje się pochodzić z Japonii, a Iża pożyczyli na miejscu. Całkiem nieźle im szło pomimo braku doświadczenia w prowadzeniu tego specyficznego pojazdu.
Przyklejam się do kolejnej grupy złożonej z dwóch M-72 i Junaka. Ci znowu narzucają ostre tempo, ale się nie daję i robię z nimi kolejne 10-20 km. Na pewnych odcinkach interer zaczyna zupełnie odstawać od realnej trasy, a jednak jakimś cudem docieramy do półmetka trasy w Karczmiskach. Tutaj oprócz punktu kontroli czasu (PKC), testu na znajomość przepisów ruchu drogowego i historii motoryzacji czeka obiad w miejscowej remizie. Miłe Panie serwują grochówkę, pierogi i inne smakołyki. Jest kawa, herbata, napoje. Ciekawostką są dla mnie pierogi z bobrem - nie jem mięsa więc nie kosztuję ;). Szybko zostaję wyprowadzony z błędu po wytłumaczeniu, że dla miejscowych bober to po prostu bób. Test wiedzy zaliczam z dwoma punktami karnymi co jest podobno niezłym wynikiem.
Zaczyna się druga część rajdu tym razem pilnuję mojej ekipy i jadę z nią kolejne 20 km. Po drodze odszukujemy charakterystyczne obiekty i ich detale, a to jakaś kapliczka z błędem ortograficznym w napisie, a to inny szczegół do wpisania w kartę. Często machamy do dzieciaków czekających przy drodze. Nie unikamy drobnych błędów nawigacyjnych, ale ogólnie jest sielanka. Aż tu nagle ...
Aż tu nagle coś się zaczyna okropnie tłuc pod zbiornikiem i motocykl gwałtownie zwalnia. Akurat wtedy reszta składu ginie za zakrętem i już nie wraca. Szybko orientuję się, że wypadają zapłony i to tłuczenie to po prostu strzały w wydechy. Kilka razy udaje mi się odpalić silnik jednak nie ma mowy o przejechaniu więcej niż kilku metrów. Pierwsza myśl to zmostkowana świeca, jednak wymiana świecy na nową nic nie daje. Iskra raz jest, a raz jej nie ma. Po chwili zatrzymują się pierwsi uczestnicy rajdu, jednak po próbach z fajkami, świecami, itp. każę im jechać dalej, aby nie psuli sobie rajdowej zabawy. Gdzieś przecież za nami jest wóz techniczny, który rzeczywiście niebawem się pojawia. Niestety mogą zaoferować tylko ściągnięcie z trasy i raczej nie mają wielu narzędzi czy choćby kawałka głupiego kabla wysokiego napięcia, o kondensatorze nie mówiąc. A ja jak na złość zostawiłem wszystkie narzędzia w samochodzie biorąc na trasę tylko świecę i klucz do niej. No bo co może się zdarzyć przez 100 km ;). Pojawia się Kamil z Anią na Junaku, który wybija mi z głowy myśl o zjechaniu z trasy. Okazuje się, że do mety jest tylko 5 km. Zaczynamy wspólnie szukać przyczyny awarii i podejrzenie pada na poluzowany kabel w cewce. Dopychamy kabel i o dziwo jakoś da się jechać. Wóz serwisowy zawraca, bo ma prośbę o pomoc od właściciela któregoś z motocykli z lat 20-tych. Niestety problem z zapłonem szybko powraca, najpierw da się jechać tylko na ssaniu, później całkowite zatrzymanie i ewidentny kompletny brak iskry. Pada podejrzenie "cewka", pewnie traci iskrę jak się nagrzeje, ale wówczas byłby klops i trzeba by wzywać wóz serwisowy i nie kończyć rajdu. Kamil ma na szczęście narzędzia (i chłodną głowę) i po odkręceniu dekla prądnicy znajduje przyczynę - to plastikowy ślizgacz przerywacza starł się w szybkim tempie i w końcu całkowicie zanikła przerwa. Silnik był składany dobre 10 lat temu i wówczas na pewno filc był nasączony olejem, ale później nikt już tam nie zaglądał. I to pewnie było źródło kłopotów, ale zielony sowiecki plastik też nie wygląda na zbyt trwały, pod wpływem temperatury krzywka przetarła go na bok. Regulujemy na oko przerwę i od razu silnik odzyskuje sprawność. Ruszamy wspólnie dalej.
Po drodze zaglądamy na strzelnicę obsługiwaną przez dwóch żołnierzy II RP na Sokole 600 RT. Można podotykać VIS-a i Mausera. Jednak strzelanie odbywa się za pomocą wiatrówki a celem są puszki z piwa. Tym razem nie zaliczam punktów karnych, bo trafiam bez pudła za każdym razem. Od żołnierza dostaję zaproszenie do wojska, z czego z pewnością nie skorzystam ;).
W końcu dojeżdżam do mety w Nałęczowie, co po ostatnich przejściach na trasie wzbudza wyjątkową radość i zadowolenie. Oddaję kartę i szybko podjeżdżam na miejsce konkursu elegancji. Nie zamierzam w nim startować, bo przecież nie mam przygotowanego żadnego stroju z epoki, ale wkrótce okazuje się, że start jest także punktowany w ogólnej klasyfikacji i w końcu każdy z uczestników jest zmuszony się zaprezentować. Ja oczywiście nie zdobywam laurów w tej konkurencji, bo prawdę mówiąc mój Iż Planeta był chyba najmniej efektownym motocyklem rajdu - ot taka szara myszka wśród kapiących chromem i lustrzanym lakierem, efektownych i kultowych modeli. Poza tym zachwyt w jurorkach od zawsze wzbudzały wszelkiego rodzaju mundury. Na Planecie dało by się co najwyżej udawać pracownika kołchozu czy swojskiego PGR-u w gumofilcach i kufajce ;). Przy placu zgromadziła się spora publiczność, na oko składająca się głównie z kuracjuszy miejscowych sanatoriów, którzy z chęcią i zaangażowaniem uczestniczyli w proponowanych konkursach, z których najciekawszym był "znajdź 10 różnic w dwóch motocyklach tego samego typu". O dziwo często mocno zaawansowali wiekiem panowie trafnie określali różnice w dwóch stojących obok siebie NSU 251 OSL z tego samego rocznika. Bardzo profesjonalna i ciekawa konferansjerka prowadzona przez Skrzydlatego i Ceramika z pewnością przyczyniła się do wciągnięcia publiczności w całą zabawę.
Po rozstrzygnięciu konkursu elegancji wszyscy motocykliści wracają do bazy rajdu, gdzie zapowiedziane są dalsze wieczorne atrakcje. Ja z nich jednak nie korzystam, tylko w szybkim tempie ładuję motocykl na przyczepę, starannie przypinam pasami, bo drogi w okolicach Nałęczowa nie są zbyt równe i miałem w pamięci jak poprzednio przyczepa skakała po drodze. Dopiero wówczas zaczyna padać co potwierdza jak wielkie szczęście do pogody mieli organizatorzy. Krótkie pożegnanie na bramie "do zobaczenia za rok" i już pomykam do domu.
Ok. 22-giej rozładowuję graty już pod domem, a siebie rozładowuję zimnym piwkiem
W sumie to nawet nie wiem, które zająłem miejsce. Ale to bez znaczenia. Cieszę się, że jednak nie wymiękłem. Dzięki wszystkim wspierającym i mobilizującym.
Straty to: rozlazła się oryginalna guma kopnika, z której byłem tak dumny, pękło pokrycie siodła w okolicy uchwytu pasażera - to od pasów mocujących. No i muszę zakupić koniecznie zapasowy przerywacz. Stały dla Iża komplet narzędzi też w końcu skompletuję.
Niestety spotkanie miłośników motocykli NSU było tym razem wyjątkowo skromne, do czego niestety sam się przyczyniłem. Przepraszam i obiecuję poprawę w przyszłym roku. Miło było jednak spotkać starych znajomych i poznać nowy narybek "enesiarstwa" w osobie Suchego. Jak się okazało właśnie Suchy został niekwestionowanym zwycięzcą w kategorii "najładniejszy motocykl NSU" i dodatkowo nagrodę za najdłuższą trasę przebytą na kołach (170 km w jedna stronę) dla motocykla sprzed 1955 roku.
Więcej zdjęć można oglądnąć w naszej galerii imprezowej.